Kolorowe Limbo. Tak studio Cococucumber określa swoją produkcje, która od dziś dostępna jest na Xbox One. Czy nie jest to przesadne określenie?
Takiego sformułowania bez wahania używa studio z Toronto. Początkowo pomyśleliśmy, że jest to niemożliwe, w końcu to właśnie Limbo jest w swojej grupie liderem, a próba dorównania mu jest niełatwa. Tutaj, Nasze zaskoczenie narastało z każdą minuta grania. Wyróżnia się jedynie kolorową oprawą, w pięknych, pastelowych kolorach.
Do tego w grze panuje świetnie dobrana atmosfera, co jest podstawą gier indie. Także muzyka zmienia się z kolejnymi etapami rozgrywki, idealnie dobraną do miejsca, w którym będziemy się trudzić dalszą podróżą. Nad tym pracowali m.in. John Black, Alex Lewiss i Will O’Neill.
O co w ogóle chodzi?
W grze wcielamy się w robota, który cudem przetrwał katastrofę lotniczą statku. Po ewakuacji z Naszego kosmicznego pojazdu znajdujemy się na nieznanej nam planecie, pozbawionym cywilizacji. Nie będziemy musieli długo czekać, by dowiedzieć się, że z pozoru przyjaźnie wyglądające otoczenie skrywa masę niebezpieczeństwa, a pierwsze kroki w nowym miejscu szybko pakują nas w pułapki. Co ciekawe, lepiej nawet w nie wpaść, gdyż i za to otrzymamy różne osiągnięcia (np. za wpadnięcie do wrzącej lawy).
Eksploracja
Szereg przeszkód, wielkie pająki oraz zróżnicowany teren, to tylko cześć rzeczy, które na nas czekają w trakcie rozgrywki. Podobnie jak w innych grach tego rodzaju, poziom trudności rośnie wraz z przemierzoną drogą. W przypadku tej produkcji, te nie należą do niesamowicie trudnych, co nie powinno doprowadzi do irytacji u gracza, gdy ten po raz enty usiłuje zwalczyć kolejny problem na mapie. Nie oznacza to, że jest super dziecinnie prosto. Czasami będziemy zmuszeni nieco wytężyć nasz umysł, by odkryć schemat działania pewnych maszyn i dowiedzieć się, że wszystko działa całkiem intuicyjnie. Prócz elementów otoczenia, natkniemy się też na ogromne stwory, czuwające przy potrzebnych nam przedmiotach. Tutaj postawiono na Nasz spryt oraz refleks. Co ważne, nie tylko ląd jest strefą poruszania się małego robota. Budowa planety zaprowadzi nas niejednokrotnie pod taflę wody, lecz nie musimy się obawiać o negatywny kontakt cieczy z Naszą mechaniczną postacią.
Czyli ktoś tu był przed nami?
W trakcie Naszej podróży natrafimy na kilka pozostawionych nam kaset. Słuchając ich, dowiadujemy się, że te pozostawił nasz stwórca, który nieco wcześniej opuścił tajemniczą planetę. Usłyszymy sporo interesujących rzeczy dotyczących między innymi powodu oraz celu Naszego istnienia. Jest to zdecydowanie ciekawe rozwiązanie, znacząco urozmaicającego przygodę, a twórcy nie poprzestali na ślepym poruszaniu się w jedna stronę.
Przygoda na jeden wieczór
Wymienione wcześniej rzeczy tworzą spójną, porządną całość i gra się naprawdę fajnie. Sterowanie robotem nie jest w żaden sposób uciążliwie (możemy nawet potańczyć), to na minus bez wątpienia trzeba zaliczyć stosunkowo krótką rozgrywkę. Tak naprawdę, całość możemy dokończyć za jednym, nieco dłuższym posiedzeniem przed ekranem telewizora. Bez dłuższych postojów na rozwiązywanie łamigłówek, przejdziemy Planet of the Eyes w niecałe dwie godziny. Szkoda, bo przez ciekawą i wciągającą rozgrywkę oraz napotykanym przeciwnościami losu, chciałoby się pograć nieco dłużej.
Podsumowując
Jeżeli jesteście fanami tego rodzaju platformówek, to ta gra będzie dla Was stanowić pozycję obowiązkową, a my po Naszej zabawie z tym tytułem stwierdzamy, że nie powinniście żałować takiej decyzji. Porównywanie Planet of the Eyes do wspomnianego wcześniej Limbo jest jak najbardziej uzasadnione.
Szkoda jedynie, że zabrakło bonusowej zawartości/etapów dla konsolowej wersji, co jeszcze bardziej przyciągnęłoby graczy do sięgnięcia po produkcję studia Cococucumber.
Planet of the Eyes jest dostępne na Xbox One od 12 września w cenie 9,99$ (około 39,99 zł), zaś przez pierwszy tydzień gracze otrzymają dodatkowe 20% zniżki.
Plusy
- Wspaniała oprawa
- Zróżnicowanie terenu
- Ciekawa historia
- Brak flustrujących przeszkód
Minusy
- Zbyt krótka przygoda